5. Chile – kalejdoskop wrażeń.
Lądowania późnym wieczorem, tudzież w nocy nie należą do najbardziej komfortowych, ale mają jedną, zasadniczą ciekawostkę: nowe miejsce zaskakuje cię dwukrotnie 😉 Tak też było z Santiago. Stolica Chile (bagatela 9 mln ludzi!), ukazała się jakaś taka spokojna, smętna, brzydka. Rano wstając (z wielkim trudem), w samym środku tego giganta, co i rusz zaczęliśmy dostrzegać walory kulturowe, oraz inne ciekawe zjawiska. Centrum faktycznie jest szare i niezbyt okazałe, ale wystarczyło się troszkę rozejrzeć i już wiedzieliśmy o co w tym wszystkim chodzi…
Santiago wydaje się być nowoczesne; ma częściowo wymuskane dzielnice, trochę modernistycznych budynków, nie jest tanio. Mimo tego jest ogromne rozwarstwienie społeczne, więc dochodzi do takich paradoksów, że pomiędzy tym wszystkim, na ulicy, kwitnie handel i usługi za bardzo niskie ceny. I to na wielką skalę. Dostrzegliśmy to najlepiej jak zwykle podpatrując miejscowych! 😉 „Zobacz, jaka kolejka. Coś ładnie pachnie!” – i już po chwili wcinaliśmy pyszne pity kukurydziane z genialną salsą i sosem razem z lokalsami 😉 A jacy oni byli uradowani, że tak pałaszujemy 😁 Cena takiej pitki to 1,50 zł, zjedliśmy po 2 i obiad z głowy…aż głupio było płacić tej uroczej kobiecie, ale cóż to ich świat i fajnie, że nas „gringo” nie policzyła inaczej 😉Innym razem szaszłyki z przenośnych grilli; coś przepysznego. Tak samo desery, soki, empanady itd. W zasadzie w restauracji byliśmy raz i to w sumie niepotrzebnie – w Chile się je na ulicy, pomagając przy tym ciężko zarabiającym na chleb.
Santiago nie ma zbyt wiele do zaoferowania, ale dzięki swojemu położeniu (otoczone przez wysokie góry), warto pójść na punkt widokowy (jest ich kilka). Tak też zrobiliśmy, ale niestety chmury i deszcz sprawiły, że z widoku nici ☹️
Natomiast druga atrakcja, to już był niezły wow! Wsiedliśmy w metro+autobus żeby po godzince być w…winnicy! Tak, winnica w mieście – takie rzeczy tylko w Chile 😉 I to nie jakaś popierdółka, tylko jedna z najbardziej znanych w kraju: Viña Cousiño Macul. Potężna, której najbardziej „wykwintna” część znajduje się w mieście, a reszta rozległych terenów już w dolinie. Oprowadza nas przesympatyczny Brazylijczyk z ciekawym życiorysem. Smakujemy białe, różowe, ale najlepsze jest czerwone Cabernet! Sączymy przechadzając się między krzewami winorośli, stuletnimi, wielkimi beczkami, po piwnicach w których czuć historię. Winnica już właściwie jako jedyna w Chile, pozostaje od początku w tych samych rękach (tej samej rodzinie), która przez kolejne pokolenia kultywuje produkcję znakomitych, docenianych w świecie win.
Kolejnego dnia wsiadamy w autobus żeby przez dolinę Casablanka (wina oczywiście), dostać się nad Pacyfik, do wpisanego na listę Unesco miasta Valparaiso. Niesamowicie (kaskadowo) położone, kolorowe, klimatyczne, pokryte znacznie pięknymi muralami. Nie dziwi absolutnie popularność tego miejsca. Po raz pierwszy korzystamy z ciekawej opcji jaką jest „free walking tour”. Polega to na tym, że oprowadza nas przewodnik, nie ma opłaty, a tylko tip jaki uznasz za stosowne. Genialna sprawa! Alex (dwumetrowy Kubańczyk), przekazał i pokazał tak wiele, że byliśmy zachwyceni. Murale (na które miasto wyraziło zgodę), rozsławiły Valparaiso, natomiast kolorowe domy to już zasługa historii…Rybacy żeby być dobrze widoczni z brzegu, malowali łajby na najróżniejsze, pstrokate kolory. Farba zostawała, więc co robili? Oczywiście malowali nią swoje domy! 😉 W Valparaiso czuć multikulturowość, gdyż przez lata do tego wielkiego portu przybywali ludzie z całego świata. Po rozsianych co raz to wyżej obszarach, niegdyś ludzi woziły windy, obecnie działa ich już tylko kilka i są atrakcją turystyczną 😉
Miastem siostrzanym (dużo młodszym), jest Viña del Mar (w luźnym tłumaczeniu: wino nad morzem) 😉. Śmiesznie się złożyło, że oprowadza nas ten sam przewodnik i już na początek zaskakuje. Otóż Viña jest stolicą latynoamerykańskiej wersji eurowizji! Co roku w pięknym, historycznym parku, w ogromnym amfiteatrze odbywa się kilkudniowy festiwal. Miasto jest piękne, kolorowe, z mnóstwem pałaców i ogrodów. A najbardziej znany jest oryginalny posąg Moai z Wyspy Wielkanocnej, który podobno rodowici mieszkańcy chcą odzyskać, więc była okazja „zerknąć” zanim zniknie 😂 Innym ciekawym obiektem jest zegar z kwiatów, który elegancko pokazuje godzinkę w tym niezwykle interesującym mieście.
To był bardzo intensywny dzień, ale taki był plan na Chile- wycisnąć jak cytrynkę 😉 Padliśmy na pyszczki, jednak szczęśliwi, sącząc pysznego Caberneta, wspominaliśmy jak fajny, słoneczny (w końcu!) dzień przeżyliśmy!