Kalifornijska jedynka – droga jakich niewiele.
Opuszczaliśmy San Francisco z mieszanymi uczuciami. Było nam troszkę żal zostawiać to genialne miasto, z drugiej zaś strony przecież kierowaliśmy się w stronę jednej z najpiękniejszych samochodowych tras świata, więc ekscytacja była ogromna.
„No nic, nie ma się co smucić, przecież na pewno jeszcze tu wrócimy” – rzekłem do malżonki, a ona odparła: „Zawsze tak mówisz i jeszcze prawie nigdzie nie wróciliśmy…” 😉
Pacific Coast Highway ciągnie się przez niemal całą Kalifornię, przed nami jednak 700 km z SF do LA, które podzieliliśmy na dwa dni. O co w ogóle ten hałas? Skąd ta popularność, bądź co bądź zwykłej, stanowej drogi…?
Wystarczy spojrzeć na mapę i już można wysnuć pierwszy wniosek; no bliżej oceanu już nie można było jej poprowadzić 😉 Faktycznie, to uczucie wolności, szum oceanu, wiatr we włosach (jak ktoś ma cabrio i włosy;), delikatna muzyczka w tle – powiedzenie „czujesz że żyjesz” nabiera tu wyjątkowego znaczenia!
Najlepsze zaczyna się na moście, oj słynnym moście: Bixby Creek Bridge. To jeden z najczęściej fotografowanych mostów w USA, ikona, a odkąd wystąpił w czołówce serialu Big Little Lies (znakomitego skądinąd), to już w ogóle przeżywa oblężenie 🙂
Tuż za nim zaczyna się najwspanialszy fragment jedynki – Big Sur. To tutaj z jednej strony wyrastają góry Santa Lucia, a z drugiej fale oceanu obijają się o skaliste klify. Serpentyny wiją się, człowiek nie wie gdzie kierować wzrok, a za każdym, kolejnym zakrętem jest znowu jakby piękniej…Zatrzymujemy się niezliczoną ilość razy, na świetnie przygotowanych punktach widokowych. W tym miejscu od razu napomknę, że na dobrą sprawę trasę tę można jechać również przez tydzień i też będzie co robić.
Poza naturą, która zdecydowanie „robi robotę”, warto zajrzeć chociaż do kilku uroczych, nadmorskich miasteczek porozrzucanych przy całej trasie. W Carmel-By-The-Sea (świetna nazwa nie?!:), jest fajna plaża, względny spokój i urocze domki przy samej plaży. W Monterey (niestety nie byliśmy), można popłynąć na obserwację wielorybów, które upodobały sobie tę zatokę. Moro Bay ma znakomity klimat takiej większej wioski rybackiej, z mnóstwem knajp (idealne na spacer i lunch). Natomiast w Pismo Beach (klasyczny, weekendowy kurort) jest duże molo, imprezowy charakter, ale też świetne jedzenie. Kupujemy tam lokalny mix owoców morza z frytkami (syta porcja dla 2 osób: rozsądne 20 $), oraz zimnego Bud’a i piknikujemy dłuższą chwilę na plaży, zupełnie jak miejscowi 🙂 Szkoda tylko, że oni pojadą do swoich domków, a my prędzej czy później…na lotnisko 😉
Z praktycznych rad wspomnę może, że nie trzeba tankować „pod korek” w San Francisco, tak jak my to uczyniliśmy przed obawą drogiego paliwa (tak jak na Route 66). Ceny w miasteczkach są takie jak wszędzie. Natomiast warto rezerwować nocleg jak najwcześniej. My wzieliśmy zwykły, sieciowy motel, jakieś 2 miesiące przed wyjazdem za….100 $ za noc. I to była cena promocyjna, z tego co wyczytaliśmy już w cenniku hotelowym. To niestety jedyna wada przejażdżki tą niezwykle malowniczą trasą.
Nie mogę pominąć jeszcze jednej atrakcji, która skradła nasze serca: słoni morskich z okolic San Simeon! Tak, tak: nie żadne tam lwy, ale słonie! 🙂 Cudowne, zabawne, potężne zwierzaki, które upodobały sobie dwie plaże właśnie w okolicy naszego motelu. Rano wychodzą z wody i leniwie spędzają cały dzień na plaży, tworząc niezwykły spektakl. Jest ich tysiące, w różnym ubarwieniu. Drą się na siebie, wchodzą jeden na drugiego, czasami walczą, ale w większości słodko śpią 🙂 Podobało nam się do tego stopnia, że byliśmy je odwiedzić dwa razy 🙂
Podążąliśmy dalej w kierunku Los Angeles, wolno przejeżdżając przez słynną Santa Barbara (no nie sposób być wszędzie!). Dotarliśmy w końcu do wzgórz Malibu, gdzie swoje drogie wille mają gwiazdy show-bizu i milionerzy, jak choćby Tom Cruise, Jennifer Aniston, Kevin Costner, czy Oprah. Dla nas jednak Malibu, to symbol, to nuta wolności, podróżowania i docierania w miejsca, o których ciągle gdzieś słyszysz i wydają się nieosiągalne. Odnajdujemy w końcu jedną z pięknych plaż Malibu, słońce zaczyna powoli zachodzić, łapiemy się za ręce i nucąc Miley Cyrus spacerujemy dłuższą chwilkę…
„But here I am
Next to you
The sky is more blue
In Malibu
Next to you
In Malibu
Next to you”
Mogę śmiało powiedzieć, że oboje byliśmy wzruszeni, tym bardziej, że ta rewelacyjna wyprawa zmierzała już ku końcowi…