7. Ale Jazz!! – Nowy Orlean.
Ostatnim etapem naszej przygody przez obie Ameryki miał być Nowy Orlean. To tylko niecała godzinka lotu z Houston, tanimi, amerykańskimi liniami lotniczymi. Podczas kołowania samolotu do pasa, zdenerwowany steward krzyczy na faceta, że trzy razy zwracał mu uwagę, iż ma przestać rozmawiać przez telefon…Wywiązuje się mała awanturka, po czym zawracamy do gate’u, a niesforny pasażer zostaje wyprowadzony z samolotu! Po chwili normalnie startujemy, ale pierwszy raz byliśmy świadkami takiej sytuacji i jak widać w USA nie ma żartów z przestrzeganiem przepisów na pokładzie 😉
Nowy Orlean znają wszyscy, ale dopiero gdy postawisz stopę w tym niezwykle oryginalnym miejscu, przekonasz się skąd ta sława. Już w autobusie z lotniska doświadczamy jakby „innej” Ameryki. Sami Afroamerykanie i….my 🙂 No, ale przecież to ich ziemia; to przytłaczająca historia całej Luizjany sprawiła, że oni tam pozostali i stanowią znaczną część społeczeństwa.
Zamieszkaliśmy w szalonym hostelu, stworzonym w domu, który na oko miał na pewno ponad 100 lat. Rzucamy plecaki i szybciutko wsiadamy w jeden z najstarszych tramwajów świata (kursujący od prawie 200 lat!), żeby czym prędzej znaleźć się na ulicach!
Jednak na głodnego się nie da, więc pierwsze kroki kierujemy do typowej dla tego miasta jadłodajni. Zasiadamy przy barze; w oczekiwaniu na jedzonko sączymy pyszne „bloody Mary”, z głośników delikatnie wybrzmiewa muzyka – co za klimat! Absolutnie – nasz klimat! Jeśli chcesz poznać Luizjanę – spróbuj jej kuchni! Zamawiamy Po-boy: słynne kanapki. Moja z kiełbasą z aligatora (w końcu ich tu pełno), Agi z pikantną. Są jeszcze z krewetkami, wołowiną i inne wariacje. Kupić je można w każdej knajpie, są oczywisćie na ciepło, z genialnymi sosami i salsami. Przepyszna sprawa 🙂 Nasza jest jeszcze w akompaniamencie Gumbo – traydycyjnej mięsnej zupy, kolejnego lokalnego specjału. Za taki zestaw płacimy ok. 10 $ i tak to mniej więcej w USA wychodzi niezależnie, czy jest to śniadanie, czy lunch. Oczywiście my obracamy się w przybytkach z dobrymi opiniami, natomiast zdecydowanie w tych z niższej półki cenowej 😁😉 Napoje są drogie, ale całe szczęście często, gęsto są promocje i inne „happy hours”, więc coś tam można wypić 😉 Porcje są ogromne, więc po takim posiłku wiele godzin jest spokój 🙂 Kończąc wątek jedzenia: Nowy Orlean słynie ze znakomitych owoców morza, a szczególnie ostryg. Nam nie było dane spróbować, ale na pewno warto.
W USA trzeba się dostosować do tego, że prawo potrafi znacząco różnić się w zależności od stanu…W Luizjanie np. przy meldowaniu w hotelu potrzebne były dokładne dane obu gości, bo jak wyjaśnił recepcjonista „takie jest prawo w ich stanie”, po czym dodał inną ważną kwestię: „Pamiętajcie, że u nas możecie chodzić z drinkami, piwem i innym alkoholem po ulicach i sobie pić. Jest jeden warunek: nie może to być w szkle” 🙂 Ciekawe, nieprawdaż? 😎😁
Szybko się przekonujemy, że wiedział co mówi 😉 Posileni ruszamy na Bourbon Street, czyli najbardziej rozrywkową ulicę w Stanach!! Bar na knajpie, klub na pubie, głośna muzyka wydobywająca się z każdego lokalu – szaleństwo! Pomiędzy tym wszystkim, rzeka ludzi z drinkiem w ręku (a była 13:00) 😉 O zapachu zioła już nawet nie wspomnę, bo cały ten wyjazd nam towarzyszy; mamy nawet wrażenie, że cały świat jara na potęgę 😂😁
Wszystko to jednak jest gustownie opakowane: w ładnych, starych budynkach, ze smakiem, bo to właśnie tutaj zaczyna się tzw. French Quarter, czyli francuski fragment miasta. Historia jest nieco zabawna, bo Nowy Orlean przechodzil z rąk do rąk i przez jakiś czas rządzili tu…Hiszpanie. Wtedy właśnie powstały te budynki; widać to po porządku ulic i stylu budownictwa. Tak więc są one hiszpańskie, ale nazywają się francuskie 🙂 😉 Kręcimy się po tym zjawiskowym, historycznym rejonie, zaglądając na świetny plac z parkiem (Jackson Square), czy do najstarszej katedry w USA (St. Louis Cathedral), przed którą swoje występy organizują uliczni performerzy. Zresztą tych na ulicach jest mnóstwo – w końcu to miasto muzyki! Co chwilę słychać jakieś dźwięki na żywo, zazwyczaj jest to muzyka ambitna, albo bardzo ambitna i w świetnej jakości. Cóż, takie to miasto. W znanej i obleganej Cafe du Monde kupujemy i pałaszujemy lokalny specjał – beignets. Ciastko, trochę jak pączek, solidnie posypane cukrem pudrem 😉 Niezłe, ale lepsze rzeczy się jadało 😉
Byliśmy już tuż, tuż, obok Mississippi, nad którą leży miasto i zamiast pójść chociaż zerknąć na tę legendarną rzekę, stwierdziliśmy, że zostawiamy „na później”. W naszym przypadku nie wolno tak czynić, bo może zabraknąć czasu (jak się oczywiście stało…) 😞
Tymczasem zbliżaliśmy się do miejsca niezwykłego: w mieście jazzu (tu się narodził), Frenchmen Street jest jak świątynia! Najlepsze kluby, największe sławy, to właśnie na tej ulicy jest kolebka tego gatunku muzyki. Nie umiemy się zdecydować do którego wejść na drinka, więc przechadzamy się kilka razy wolniutko, chłonąc ten jakże nam nieznany klimat. Trzeba przyznać, że na żywo, wprost od kapeli, muzyka ta ma coś niezwykłego w sobie i szczególnie w takim miejscu brzmi to bardzo interesująco. Kończymy naszą przechadzkę u bram parku imienia genialnego Louisa Armstronga, którego pomnik stoi w środku. Niestety jest już późno i park jest zamknięty 😞
Kolejny, a zarazem ostatni nasz dzień w mieście jazzu rozpoczynamy od śniadania w amerykańskim stylu 🙂 Jajka, tosty, dżem, bekon – talerz ledwo to pomieścił, do tego kawa do upadłego – no uwielbiamy to 🙂 Do toalety wchodzi się przez kuchnię, więc grzecznie się witasz z „załogą”, która fajnie odpowiada tym „czarnym”, luizjańskim akcentem 🙂
Tego dnia mamy ładną pogodę (do czasu!), co idealnie zgrywa się z naszym planem eksploracji innych rejonów miasta. Udajemy się tam znowu tramwajem i trzeba przyznać, że to atrakcja sama w sobie. Jeździ on kompletnie bez rozkładu, strasznie wolno. Często są awarie i nie jeździ wcale, a mimo tego, jest to znaczący element transportu po mieście. Bilety są tanie (3 $ dobowy), co na pewno sprzyja korzystaniu również przez miejscowych. Docieramy w końcu do niezwykłej dzielnicy, a mianowicie Garden District. Wszyscy pewnie kojarzą te amerykańskie domy z XVIII i XIX wieku…Z filmów o niewolnikach, ich bogatych, białych właścicielach, plantacjach bawełny. Wielki kawał historii USA i właśnie po takiej okolicy przyszło nam spacerować kilka godzin.
Domy są przepiękne! Z niesamowitą historią, zdobieniami, kolumnami, czy wielkimi werandami, na których płoną lampy naftowe. Cofnęliśmy się w czasie i wcale nie chcięliśmy wracać! 😉 Próbowaliśmy jeszcze zajrzeć na jeden z kilku niesamowitych cmentarzy, ale nie wiedzieć czemu były zamknięte 😞 Cmentarze w Nowym Orleanie są inne niż w reszcie Stanów; są bardziej takie jak w Europie, czyli z dużymi, kamiennymi, zdobionymi nagrobkami. A jako, że są stare, robią mega wrażenie. Wiemy co mówimy – zerknęliśmy przez płot 😉
Po powrocie do centrum mieliśmy udać się nad rzekę, ale…rozpętała się potężna burza z ulewą, trzeba więc było się schować. Taki jest tu klimat; wszyscy pamiętamy co huragan Katrina zrobil kiedyś z tym miastem 😞
Dla nas oznaczało to koniec przygody z Nowym Orleanem, bo już powoli zbliżał się czas nocnego autokaru do Houston 😞 Nie wszystko udało się zobaczyć, ale spodziewaliśmy się, że to jedno z ciekawszych miast USA, to nie wizyta na 2 dni. Wrócimy więc kiedyś do Luizjany po więcej! A tymczasem – cofnijmy się razem w czasie: zerknijmy na zdjęcia! 😉