Miasto Aniołów.
Już podchodząc do lądowania, widać było z czym przyjdzie nam się zmierzyć…Los Angeles jest przeogromne! Samo wydostanie się z lotniska zajęło dłuższą chwilkę, a przemieszczanie się po mieście jest czasochłonne. Mimo zmęczenia, chcieliśmy jakoś dotrwać do tutejszego wieczora, żeby płynnie pokonać różnicę czasu (czyli tzw. jet lag). Pierwsze kroki w Mieście Aniołów skierowaliśmy na plaże. Te słynne na cały świat: Hermosa, Manhattan, Santa Monica i Venice. Są one wspaniałe w każdym calu, a świadomość, że widziało się je przez lata w tylu filmach, czy serialach jeszcze wzmaga doznania 😉 Potrzeba chwilki żeby się odnaleźć, ale życie ułatwiają przesympatyczni Amerykanie (bardzo dopytują i współczują Ukrainie…). Szczególnie na Venice Beach można doznać lekkiego szoku, gdyż upodobali sobie ją ludzie, których dawniej nazywano niebieskimi ptakami. Jest chyba na to ogólne przyzwolenie, bo przepych i bogactwo miksują się tam z bezdomnością i szaleństwem, zapach marihuany unosi się wszędzie, a ludzie żyją sobie jak gdyby nigdy nic…