Peru – Postscriptum 5: Wybrzeże.
„To dokąd teraz zmierzacie?” – zapytał w łamanym angielsko/hiszpańskim nasz sympatyczny gospodarz hostelu w Limie. „Do Paracas” – odpowiedzieliśmy. Uśmiechnął się tylko szelmowsko, rozmarzył i wypowiedział: „Ceeeevicheee – tak, tak, najlepsze ceviche na świecie!”. 😉
Zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy żwawym krokiem na spotkanie naszego autokaru. Jak już wspominałem, dzielnica przy lotnisku nie cieszy się zbyt dobrą reputacją, do tego była 4 rano, więc adrenalinka w oczekiwaniu na busa lekka była. Co ciekawe obok hotelu w którym mieliśmy nasz punkt odbioru stał patrol policji…Po ok. 15 min naszego oczekiwania, podjechali i zapytali czy wszystko ok i że mogą nas podwieźć na lotnisko 😉 Autobus jednak przyjechał, jak na warunki latynoskie prawie nie spóźniony. Byliśmy pierwszymi pasażerami, a całość zbierania ludzi po ogromnej Limie trwała 2 h, które smacznie przespaliśmy 🙂 Wyobraźcie sobie nasz szok, gdy obudziliśmy się na wylocie z miasta w pełnym ludzi autokarze 🙂 Na podróżowanie „lądem” po Peru wybraliśmy bardzo ciekawą alternatywę w postaci kompanii Peru Hop. Jest to przemieszczanie się nowoczesnym autokarem wraz z anglojęzycznym przewodnikiem. Podróż można dowolnie modyfikować, a cenowo wychodzi to minimalnie drożej niż zwykłe połączenia autobusowe. W ten sposób można dotrzeć aż do Cuzco (co uczyniliśmy), mając przy tym szereg pomocnych wskazówek od świetnych przewodników. Na wylocie z miasta, w korku na autostradzie jakieś auto obtarło nasz autokar, niszcząc przy tym lusterko. Wywiązała się mała awanturka, z której w sumie nic nie wyniknęło. Nasz przewodnik nagrał całe zdarzenie telefonem, poinformował pasażerów, że jeśli kierowca uzna, że nie może prowadzić tak uszczkodzonego busa, to zjedziemy i zostanie podstawiony nowy autokar…Nic takiego oczywisćie się nie wydarzyło – przecież jesteśmy w Ameryce Południowej, gdzie życie toczy się w zupełnie innym rytmie 😉
Dojechaliśmy do Paracas mega głodni, więc zanim dotarliśmy do pensjonatu już siedzieliśmy na śniadanku. Różne opcje śniadaniowe, które kręcą się głównie wokół jajek – syta porcja wraz z kawą to koszt 15 soli (15 zł). Ceny jedzenia w Peru są bardzo przystępne.
Paracas i jego okolice (region Pisco) bardzo ucierpiało w potężnym trzęsieniu ziemi w 2007 r. Szacuje się, że ucierpiało aż 80 % budynków. Miasteczko jest (co tu dużo mówić) niezbyt urodziwe, ale nie ma to większego znaczenia. Atrakcje, po które przybywają tu rzesze podróżników można zaliczyć nawet w 1 dzień i z czystym sumieniem udać się dalej 🙂
Jedym z głównych miejscowych hitów jest wspomniane na wstępie ceviche. Dla mnie, maniaka ryb i owoców morza, to wydarzenie porównywalne z choćby odwiedzinami…Machu Picchu 😉😁
Porcja świeżutkich, surowych, marynowanych w cytrynie, morskich specjałów w całym miasteczku kosztuje tyle samo – 35 soli (35 zł). Smakuje to fenomenalnie, ciężko opisać jak dobry jest to smak. My w Europie jemy głównie mrożonki jeśli chodzi o owoce morza, tam ich obfitość jest tak ogromna, że cały kraj zajada się ceviche (potrawa narodowa). Dzieje się tak ze względu na to, że u wybrzeży Peru stykają się dwa prądy morskie, co powoduje, że mają na swoim terytorium jedno z najbardziej obfitych łowisk świata. Eksportują potężne ilości ryb i owoców morza na cały glob, a sami zajadają się pysznościami z oceanu na co dzień.
Poza wyspami Ballestas (o których już pisaliśmy), miejscem które trzeba zobaczyć jest Rezerwat Narodowy Paracas. Jest to obszar zatoki oraz pólwyspu Paracas (300 000 hektarów), o charakterze pustynnym wraz z rewelacyjnymi plażami, klifami i formacjami skalnymi. Całość chroniona jest ze względu na faunę i florę, jak również wykopaliska archeologiczne z czasów ludzi kultury Paracas (które nadal są odkrywane). Pierwszy raz mieliśmy okazję być w miejscu, gdzie pustynia spotyka się z oceanem, do tego w tak urokliwy sposób. Duże wrażenie zrobila czerwona plaża (Playa Roja), jedna z trzech czerwonych plaż na świecie. A co zrobiliśmy po wycieczce? Poszliśmy do knajpy – na kolejne pyszne ceviche! 🙂