PERU,  W TRASIE

Wracamy!

Hej wszystkim 🙂

Troszkę nas tu nie było, ale już wracamy i obiecujemy, że będzie nas więcej! 🙂 Przebieramy już mocno nóżkami, bo za chwileczkę, bo za momencik, rozpoczynamy kolejną wielką przygodę! 🙂

Ale zanim do tego dojdzie, chcemy się troszkę przypomnieć, odkurzyć stare zapiski i powrócić raz jeszcze do podróży, które relacjonowaliśmy na blogu. Przed wami niepublikowane materiały z ostatnich dni obu wypraw. Na początek – Peru.

Vinicunca – Tęczowa Góra.

To był nasz przedostatni dzień w Peru, ale ostatni z takimi wrażeniami. Znowu wstaliśmy o 4 rano, żeby wyruszyć w 3 godzinną podróż z Cusco w kierunku Tęczowej Góry. Vinicunca (tęczowa góra, lub też góra 7 kolorów), to prawdziwa perełka, przez wielu nazywana najpiękniejszą górą świata! Dopiero od 2016 roku zaczęto turystycznie eksplorować te rejony, doprowadzając do tak wielkiej popularności, że w tej chwili Rainbow Mountain ustępuje tylko Machu Picchu. Nie ma za bardzo sensu ani wyboru kombinować i najprościej kupić standardową, jednodniową wycieczkę, która zawiera śniadanie (w drodze tam) i obiad (wracając). Busy podjeżdżają ile się da, ostatnią godzinę „tłukąc się” nierówną, szutrową drogą, ciągle zwiększając wysokość. Potem zaczyna się długo wyczekiwany treking w jakże pięknej i sielskiej scenerii. Ruszamy dość szerokim szlakiem, przez dolinę, w której wypasają się alpaki i lamy, a klimat dodatkowo dopełniają miescowi górale, którzy w swoich kramikach oferują drobne przekąski, herbatkę z liści koki, oraz podwózkę konno, gdyby ktoś nie dawał rady fizycznie. Spacer na szczyt zajmuje w zależności od kondycji od 1,5 godzinki wzwyż 🙂 Nie jest jakoś specjalnie ciężko, ale pamiętajmy jak wysoko jesteśmy…Do pokonania przewyższenie 600 m, a szczyt z którego podziwiamy Tęczową Górę to 5200 m! Po raz drugi w życiu przyszło nam stanąć na ponad 5000 m i jest to uczucie bardzo fajne. Wcześniejsze dni na znacznych wysokościach, sprawiają, że nie mamy żadnych problemów z chorobą wysokościową, ale żeby nie było aż tak różowo, na powrocie, kiedy zjechaliśmy już znacznie, rozbolała mnie tak głowa, jak chyba nigdy w życiu. Całe szczęście szybko przeszło i można się było w spokoju delektować całkiem smacznym obiadkiem 🙂 Wracając do głównej gwiazdy tego dnia: na szczycie było bardzo zimno, ale nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Po raz n-ty na tym wyjeździe staliśmy z rodziawionymi paszczami, lataliśmy z miejsca na miejsce szukając najlepszych foto-spotów. Coś niesamowitego co natura namalowała! Przez miliony lat minerały o różnych kolorach układały się warstwami w tym miejscu. Później wypiętrzyły się te potężne góry, tworząc tak spektakularną mozaikę. Pisząc to po niemal roku, doskonale pamiętam wiele szczegółów, a dwa kadry szczególnie utkwiły mi przed oczami…Tuż przed szczytem, kiedy zaczęło bardzo wiać, zrobiło się po prostu nieprzyjemnie zimno; matka z dzieckiem (max 6 lat) coś tam oczywiście sprzedwała. Ja wiem, że miejscowi inaczej odczuwają tamtejszą pogodę, ale to dziecko trzęsło się z zimna. Młody chłopak, który szedł przed nami (widać po stroju, sylwetce i tempie, że zaprawiony w bojach), zatrzymał się, zdjął swoje rękawiczki, oddał tej dziewczynce i pogłaskał ją po głowie! Coś pięknego, rozczulającego, a w tej całej scenerii, dopełniającego wyjątkowość tej chwili. Przeszła mi tylko myśl w głowie, że przecież też po to podróżujemy – w tym codziennym, cholernym pędzię, nie miałbym szans zobaczyć takiej scenki…

A drugi moment…to gdy wracając, obudził mnie ten silny ból głowy – rozglądam się po busie, a tam wszyscy (10 osób), śpią jak zabici 🙂 To mogło oznaczać tylko jedno – było zacnie! 🙂 Środek dnia, ludzie w sile wieku, śpią jak niemowlęta. Treki, wysokości, wrażenia – padasz na twarz, szczęśliwy jak dziecko – taka oto puenta z ostatniej wycieczki w Peru.

Leave a Reply